Kilka lat temu, jadąc starym, odrapanym Ikarusem na uczelnię, zobaczyłam u jednej z pasażerek korale. Ale nie były to korale koloru koralowego. Jej naszyjnik tętnił barwami, niemal bił radością po oczach, wyróżniając się z tłumu smutnych, zmęczonych i ściśniętych tłokiem ludzi. Z czego on był zrobiony? Gapiłam się na dziewczynę jak sroka w gnat. Drewno? Nie. Plastikowe pewnie? E, nie, też nie. No to może jakaś porcelana? No ale nie błyszczy tak. Sznur nanizanych kulek zabił mi ćwieka. Wysiadając, zerknęłam ukradkiem z bliska. O rety, to materiał! Włóczka? Nie, ale kłębek czegoś. Wyglądało na ciepłe, miłe w dotyku i przytulne. Filc. Gumofilc - to jedyne skojarzenie, jakie wtedy miałam. Nikt takich filcowych korali wtedy nie nosił i nigdzie nie można było ich dostać. Musiałam takie mieć.
Zaczęłam zgłębiać temat i po owczym włosie do kłębka doszłam, jak i co. Poznałam teorię. Gorzej było z praktyką: wełna owcza przeznaczona do filcowania była w Polsce niemal niedostępna, a tam, gdzie była, słono kosztowała i wybór kolorystyczny był kiepski.
Już myślałam, że trzeba będzie temat własnej biżuterii z filcu porzucić, gdy nadarzyła się krótka wyprawa do Londynu. Był zimny, deszczowy listopad i pogoda niezbyt zachęcała do łażenia po mieście. W Internecie zaś niewiele było propozycji sklepów z wełną do filcowania. Jedyna strona, którą znalazłam, była w zasadzie tylko wizytówką firmy z jednym zdjęciem i adresem. Trzeba było spróbować.
Sklepik znajdował się na obrzeżach miasta. Z zewnątrz niepozorny, z nierzucającym się z oczy szyldem i niedoświetlony. W środku przy wejściu siedziała pani przy stoliku i ręcznie wypisywała rachunki, bo kasy fiskalnej nie było. Na zapleczu kręciła się starsza pani, właścicielka. Na półkach poukładane były włóczki i nici oraz rozmaite wykrojniki. W sumie jak w zwykłej pasmanterii. Ale to, co zobaczyłam pod ścianami, sprawiło, że poczułam się jak dziecko w sklepie z cukierkami. Wyobraźcie sobie dawny sklep kolonialny z workami wypełnionymi ziarnami kawy. A teraz, że zamiast kawy są motki najdelikatniejszej i najlepszej jakościowo wełny z merynosów. „I pełno ludzi w każdym wagonie, a w jednym krowy, a w drugim konie...” - każdy wór to inny kolor, a worów ze dwadzieścia. Zza uchylonych drzwi na zapleczu w pewnym momencie usłyszeć można było fragment rozmowy telefonicznej. Z przepięknym brytyjskim akcentem właścicielka tłumaczyła komuś przez telefon: „This is the Merino wool, it's made from sheeps'...”. Za nią stało wielkie krosno i inne sprzęty do gręplowania i barwienia wełny.
Z wypiekami na twarzy biegałam od worka do worka, tworząc własne zestawy kolorystyczne. Ze sklepu wyszłam z całym naręczem motków, igłami do filcowania i ręcznie wypisanym paragonem.
Teraz wełnę do filcowania można dostać w co drugim sklepie z produktami do handmade. Głównie jest sprowadzana z Niemiec lub Chin. Moje Filcoolki w większości są zaś ukulane z wełny własnoręcznie oczyszczonej, zgręplowanej i ubarwionej przez starszą panią z Anglii.
To widzę, że wsiąkłaś! :D We mnie właśnie odżyła namiętność do dziergania na drutów i też kocham merynoski, są takie mięciutkie! :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
M. Wolff