poniedziałek, 25 listopada 2013

Filcowe żołędzie

„Kochany, kochany, lecą z drzewa jak dawniej kasztany...” E tam, lecą. Dawno już spadły. Na drzewach coraz mniej liści, robi się buro i ponuro, złota polska jesień ma się ku końcowi. Wszystkie kasztany wyzbierane, a na półkach w dziecięcych pokojach stoją na chyboczących się, patykowatych nogach smętne, wysuszone ludziki z kasztanów i niegdyś dzielne rumaki z żołędziowymi głowami. Pora je już chyba wyrzucić. Kasztany, które już straciły swój blask i kolor — z pewnością. Ale te żołędziowe czapeczki? Hmmm... A jakby nadać im drugie (w sumie to trzecie) życie? Trochę kolorowej wełny, sznurek jubilerski, a do tego kilka koralików i żołędziowa zawieszka et voilà! Mamy makramową bransoletkę i wisiorek do kompletu.











Double the fun, triple the excitement! Mając podwójne czapeczki, można zrobić dwukolorową zawieszkę. Kto powiedział, że żołędzie nie mogą być niebieskie?






Kolczyki też można zrobić.




A jeśli myślicie już o oryginalnych ozdobach na choinkę, to wystarczy zrobić w czapeczce dwie dziurki (ponoć bardzo się przydaje taka mała wiertarka modelarska, ja przewiercam grubszą igłą), przeciągnąć przez nie wstążeczkę i dokleić filcową kulkę (ładny przejrzysty koralik też będzie dawał radę) i będziecie mieć fajne żołędzie do powieszenia.


(zdjęcie z http://honestlywtf.com)


wtorek, 19 listopada 2013

Jesienne dynie

Za oknem coraz bardziej szaro, za to na bazarkach od ilości rozmaitej wielkości i kształtów dyń zrobiło się pomarańczowo. Jednym kojarzą się z rozgrzewającymi zupami, innym z dekoracją na Halloween. Ja postanowiłam zrobić lekkie, dyndające dynie z filcu. Sprawdziły się świetnie jako dodatek do stroju na mroczną imprezę, ale wyglądają równie fantastycznie skomponowane z wełnianymi płaszczami i dzianinowymi swetrami — idealnie ożywiają jesienno-zimowe kreacje.

Dynie ufilcowałam z delikatnej wełny merynosów (nie drapią), ozdobiłam przekładką i zawiesiłam na łańcuszku, którego każde ogniwo ręcznie wykonałam z drutu w kolorze antycznego złota.






Mój mały Sackboy cierpliwie pozował do zdjęć ;)






piątek, 15 listopada 2013

Wool is cool




Kilka lat temu, jadąc starym, odrapanym Ikarusem na uczelnię, zobaczyłam u jednej z pasażerek korale. Ale nie były to korale koloru koralowego. Jej naszyjnik tętnił barwami, niemal bił radością po oczach, wyróżniając się z tłumu smutnych, zmęczonych i ściśniętych tłokiem ludzi. Z czego on był zrobiony? Gapiłam się na dziewczynę jak sroka w gnat. Drewno? Nie. Plastikowe pewnie? E, nie, też nie. No to może jakaś porcelana? No ale nie błyszczy tak. Sznur nanizanych kulek zabił mi ćwieka. Wysiadając, zerknęłam ukradkiem z bliska. O rety, to materiał! Włóczka? Nie, ale kłębek czegoś. Wyglądało na ciepłe, miłe w dotyku i przytulne. Filc. Gumofilc - to jedyne skojarzenie, jakie wtedy miałam. Nikt takich filcowych korali wtedy nie nosił i nigdzie nie można było ich dostać. Musiałam takie mieć.

Zaczęłam zgłębiać temat i po owczym włosie do kłębka doszłam, jak i co. Poznałam teorię. Gorzej było z praktyką: wełna owcza przeznaczona do filcowania była w Polsce niemal niedostępna, a tam, gdzie była, słono kosztowała i wybór kolorystyczny był kiepski.

Już myślałam, że trzeba będzie temat własnej biżuterii z filcu porzucić, gdy nadarzyła się krótka wyprawa do Londynu. Był zimny, deszczowy listopad i pogoda niezbyt zachęcała do łażenia po mieście. W Internecie zaś niewiele było propozycji sklepów z wełną do filcowania. Jedyna strona, którą znalazłam, była w zasadzie tylko wizytówką firmy z jednym zdjęciem i adresem. Trzeba było spróbować.


Sklepik znajdował się na obrzeżach miasta. Z zewnątrz niepozorny, z nierzucającym się z oczy szyldem i niedoświetlony. W środku przy wejściu siedziała pani przy stoliku i ręcznie wypisywała rachunki, bo kasy fiskalnej nie było. Na zapleczu kręciła się starsza pani, właścicielka. Na półkach poukładane były włóczki i nici oraz rozmaite wykrojniki. W sumie jak w zwykłej pasmanterii. Ale to, co zobaczyłam pod ścianami, sprawiło, że poczułam się jak dziecko w sklepie z cukierkami. Wyobraźcie sobie dawny sklep kolonialny z workami wypełnionymi ziarnami kawy. A teraz, że zamiast kawy są motki najdelikatniejszej i najlepszej jakościowo wełny z merynosów. „I pełno ludzi w każdym wagonie, a w jednym krowy, a w drugim konie...” - każdy wór to inny kolor, a worów ze dwadzieścia. Zza uchylonych drzwi na zapleczu w pewnym momencie usłyszeć można było fragment rozmowy telefonicznej. Z przepięknym brytyjskim akcentem właścicielka tłumaczyła komuś przez telefon: „This is the Merino wool, it's made from sheeps'...”. Za nią stało wielkie krosno i inne sprzęty do gręplowania i barwienia wełny.

Z wypiekami na twarzy biegałam od worka do worka, tworząc własne zestawy kolorystyczne. Ze sklepu wyszłam z całym naręczem motków, igłami do filcowania i ręcznie wypisanym paragonem.

Teraz wełnę do filcowania można dostać w co drugim sklepie z produktami do handmade. Głównie jest sprowadzana z Niemiec lub Chin. Moje Filcoolki w większości są zaś ukulane z wełny własnoręcznie oczyszczonej, zgręplowanej i ubarwionej przez starszą panią z Anglii.